Kicia R. i Sir Last są już w drodze od czasu wystarczająco długiego, by wiele azjatyckich nowinek stało się dla nich codziennością. Piątki z dziećmi przybijają na śniadanie, kierowcom tuk tuków okazują twardość z uśmiechem, pałeczkami mogą jeść przez sen, a pokojowym karaluchom i gekonom nadają imiona. W związku z powyższym udają się do Kratie.
Kratie to niewielkie miasteczko na północy Kambodży, gdzie życie kręci się wokół rzeki Mekong (ludność żywi się przede wszystkim rybami), owoców (krowy żywią się mango), a Kicia R.
Sir Last czuje się trochę lepiej, więc razem z Kicią R. postanawiają przetranstportować się z Siem Reap do Phnom Penh. Na bogato, czyli autokar ma nawet wifi i croissanty w cenie biletu.
W Phnom Penh udają się do Ambasady Wietnamskiej, aby załatwić wizę na marcową przyszłość. Okazuje się jednak, że nawet w Ambasadzie Wietnamskiej na terenie Kambodży świętują Chiński Nowy Rok (ambasada okazuje się być zamknięta przez tydzień). Kicia R. i Sir Last idą więc zgodnie z nurtem turystycznym i odwiedzają Tuol Sleng - muzeum ludobójstwa (Czerwoni Khmerzy, reżim Pol Pota).
Kicia R. i Sir Last spędzają ostatnie kilka tajskich dni w Bangkoku. Gości ich W., człowiek autentyczny we wszystkim co robi, empatyczny, a jednocześnie o ogromnej świadomości własnych potrzeb i granic. Artysta i wojownik w jednym Taju. Wprowadza Kicię R. i Sir Lasta w świat kulinarny, w którym nic się nie marnuje oraz uczy Kicię jeść ryż łyżką. Przez kilka dni rozmowa się bardzo przyjemnie klei. Wspaniały czas!
W dniu wylotu Kicia R.
Kicia R. i Sir Last przypływają na tropikalną wyspę. Kicia R. nigdy nie widziała tylu szczęśliwych ludzi na raz. Przyjezdni, turyści, lokalni, koty, rybki. Wszyscy uśmiechnięci, zadowoleni, zrelaksowani. Rano, wieczorem, w nocy. Na plaży, na ulicy, przed bungalowem. Wszechobecny chillout. Kraina szczęśliwości. Czasem miga ktoś z zabandażowaną nogą czy ręką niczym wspomnienie jakiejś kraksy na skuterze. Jednak wciąż miga uśmiechnięty. Ryba w sosie mango, kalmary grillowane z orzeszkami nerkowca, banany smażone polane miodem.
Noc. Pan, który nieproszony (!) co chwila donosi smakołyki (bułeczki z nic-nie-przypominającą pastą, mleko sojowe z czarnym sezamem, orzeszki ziemne w panierce kawowej, soczek marchewkowo-niewiadomo…) szturcha nagle Kicię w ramię.
Autobus zatrzymuje się. Kicia R. i Sir Last wysiadają. Autobus odjeżdża.
Zostają sami, skąpani w czerni. Nie ma tu nawet cienia życia, wspomnienia światła. Oto są w dżungli i nic nie widzą. Wygrzebują więc z plecaka moskitierę, prowizorycznie rozwieszają ją i siadają, by poczekać na wschód słońca.
Kicia R. i Sir Last lądują w Azji Południowo-Wschodniej. Po raz pierwszy. Z biletem w jedną stronę. Gdy wysiadają z samolotu, łapczywie chwytają nowe zapachy jakie niesie powietrze. W wilgoć i gorąc Bangkoku wkrada się delikatny zapach mułu rzecznego.
W ciągu kilku pierwszych godzin zaliczają jazdę tuk tukiem, jazdę autobusem (drewniana podłoga love) na gapę (kontroler nie umie im pomóc gdzie i jak, więc nie przyjmuje pieniędzy), pierwsze komarowe ugryzienia i pierwsze jedzenia, które nie wiadomo czym są.
Kicia R. i Dziadek T. stopują milutko z Marakeszu ku Essaouirze. Kierowca częstuje ich pysznym, arabskim chlebem upieczonym przez mamę oraz oferuje nocleg w swojej ciężarówce. Kicia R. i Dziadek T. mają jednak inne plany. Dojeżdżają więc do Essaouiry o zachodzie słońca, gdzie z radością wsuwają mix smażonych rybek. Trochę dzielą się nimi z kotami, które chwytają kąski leniwie i od niechcenia (takich smakołyków mają wszak w tym mieście pod sam koci korek).
Kicia Rożek i Dziadek T. śpią na dziko, w gaju palm daktylowych. Kicia Rożek bardzo boi się mutantycznych, afrykańskich mrówek nadchodzących zewsząd. Dzielnie podgrzewa mleko na ognisku i patrząc w saharyjskie gwiazdozbiory ostatecznie błogo zasypia. Poranne kilo mandarynek i jajówa zmieniają kierunek podróży o 180 stopni (przejście na drugą stronę drogi). Już po chwili pędzą z kierowcą perełką (Kicia w ogóle wpada totalnie w twardość i błysk oczu pustynnych Berberów). Kierowca twierdzi, że jest elektrykiem, ale dla Kici Rożek jest mistrzem rajdowym.
Kicia R. i Dziadek T. poszukują mistrza quankido w Rashidiji, by po 12 latach latach odebrać skrzypce mistrza kung fu z Tetouanu. Mistrz nie odnaleziony, ale trop złapany, a list pozostawiony.
Zimno regionu daje się we znaki. Kicia R. i Dziadek T. ruszają dalej bez planu, by w połowie mostu wychodzącego z miasta usłyszeć z dołu “Salam! ça va?” i chodźcie na herbatę. Bezdomny zlepek folii na palach palmowych, a w środku Człowiek i Jego Owca.
Zmierzch. Za minutę noc.
Kicia R. i Dziadek T. stają przy drodze, by złapać stopa do Ar-Raszidijji. Już po chwili staje przy nich kobieta z dzieckiem na plecach, a za plecami resztą rodziny (dwóch synów, jednego z nich żona i ich dziecko). Głośno i dobitnie kobieta mówi (“nie możecie tak tu”), potrząsa swoją piersią (“jesteście moimi dziećmi”) i autorytarnie nakazuje (“najpierw zjecie, wyśpicie się i rano ruszycie dalej”). I tak Kicia R.