PHNOM PENH AND KEP
Kicia R. i Sir Last nie zachwycają się stolicą, a potem lądują w miejscu, gdzie są śmieci, kraby i pieprz prosto z krzaka.
Sir Last czuje się trochę lepiej, więc razem z Kicią R. postanawiają przetranstportować się z Siem Reap do Phnom Penh. Na bogato, czyli autokar ma nawet wifi i croissanty w cenie biletu.
W Phnom Penh udają się do Ambasady Wietnamskiej, aby załatwić wizę na marcową przyszłość. Okazuje się jednak, że nawet w Ambasadzie Wietnamskiej na terenie Kambodży świętują Chiński Nowy Rok (ambasada okazuje się być zamknięta przez tydzień). Kicia R. i Sir Last idą więc zgodnie z nurtem turystycznym i odwiedzają Tuol Sleng - muzeum ludobójstwa (Czerwoni Khmerzy, reżim Pol Pota). W tym smutnym i przerażającym miejscu Kicia zauważa, że wystawione tam fotografie ofiar są naprawdę dobrymi portretami (może przez specjalne francuskie krzesło, czyli jedno z narzędzi tortur regulujące właściwą pozę osoby portretowanej, chociaż… Kicia R. docenia zwłaszcza szczególne światło). Kicia R. odnajduje w spojrzeniach na wspomnianych zdjęciach, przede wszystkim oczy już martwe za życia, z rzadka zdziwienie, złość, przerażenie i bardzo rzadko, zachowaną mimo wszystko dumę (to ostatnie sugeruje lekko podniesiona głowa). Wizyta w muzeum ludobójstwa rodzi w Kici R. nieskończoną liczbę pytań: w jaki sposób poradzili sobie z traumą ludzie, którzy torturowali i zabijali innych? Jak po zadawaniu wyjątkowego okrucieństwa funkcjonowali dalej w społeczeństwie? Czy ludzie, którzy mieszkają obecnie przy murach muzeum, przy porannej kawie na balkonie myślą o ludobójstwie czy już nie zwracają uwagi na wciąż widoczne druty kolczaste i konstrukcję do podwieszania ludzi na głównym placu? Kto wpadł pierwszy na pomysł zrobienia z tego miejsca muzeum (i to zaledwie rok po tym co się tu działo)? Co zapamiętują odwiedzające muzeum dzieci (Kicia zabrałaby tam swoich podpiecznych, ale czy jeszcze młodszych…)? Co naprawdę mają w głowie ludzie, którzy grafittują ściany miejsca tragedii w napisy „Love”, „Sorry” lub „Myśmy mieli Aushwitz. Pamiętamy. Polacy.”?
Phnom Penh jawi się Kici R. jako zdecydowanie uliczne miasto. Wiele ludzi żyje tu na ulicy, choć nie tak łatwo ich zauważyć. Dzieci grzebią w śmieciach, którymi miasto jest zasypane lub sprzedają świecące baloniki przechodniom. Z jednej strony uliczne jedzenie, plastikowe krzesełka porozstawiane na chodnikach, a z drugiej bogate knajpy w nazwach swych kryjących pokusę dla zachodnich turystów (belgijska kantyna, burgery…). Jednego wieczoru Kicia R. i Sir Last udają się do restauracji, którą nie pogardziłby nie jeden europejski kurort. Stylowo i elegancko (Kici się ciśnie na usta francusko). Całość w bardzo ładnym kolonialnym budynku otoczonym ogrodem. Restauracja ta prowadzona jest przez organizację pozarządową, a pracujący w niej ludzie mają za sobą bezdomną, problematyczną przeszłość. Przynajmniej tak to wygląda z zewnątrz.
Komunikacja miejska w Phnom Penh, jak na stolicę ma zaledwie 3 linie autobusów. Z perspektywy Kici całkiem wystarczająco. Kicia R. i Sir Last jadą autobusem linii numer 2. Obok nich w rzędzie siedzą trzy kobiety, a każda z nich jest inna. Pierwsza ubrana jest dość niedbale, w dresowe spodnie, a gołe stopy z paznokciami pomalowanymi na fioletowo opiera o podest. Druga kobieta jest ubrana skromnie, ale niezwykle elegancko; ma na sobie rajstopy w kolorze skóry, buty na delikatnym obcasie oraz niewielki kapelusz z rondem. Trzecia kobieta w swym wizerunku jest kompromisem pomiędzy pozostałymi dwoma. Na kolejnym przystanku, do autobusu wsiada mnich. Ruchem ręki prosi pewnego mężczyznę, by się przesiadł; on jako mnich buddyjski, nie może usiąść bezpośrednio obok innej pasażerki, kobiety. Gdy tylko mnich wsiada do autobusu elegancka kobieta zdejmuje kapelusz z głowy i zakrywa część twarzy, tak by pozostały widoczne tylko jej oczy. W ten sposób wszyscy opisani rozmawiają i śmieją się. Kicię R. i Sir Lasta fascynuje ten momemt; zakrycie twarzy kapeluszem przez elegancką kobietę zdaje się być wyrazem szacunku wobec mnicha. To coś czego nie udało im się zaobserwować w czasie tej podróży wcześniej.
To właśnie z Phnom Penh Kicia R. i Sir Last próbują stopować na południe. Stop w Kambodży po raz pierwszy. W ciągu dwóch godzin zatrzymuje się kilkanaście aut. Wszyscy kierowcy chcą pieniędzy i to zdecydowanie nie byle jakich. Kicia ze stopem za pan brat od lat, a tu taka sytuacja. Ostatecznie zabiera ich przeurocza para uchodźców (przewiezieni do Stanów Zjednoczonych w latach 70tych, eh Ci Czerwoni Khmerzy). 60 km dalej Kicia R. i Sir Last stoją znów przy drodze. Dzieci uśmiechają się szeroko, a niekiedy lekko zawstydzone krzyczą Hello! Dorośli przemykający obok na skuterach lub rowerach uśmiechają się również bardzo miło, lecz z wyraźnym zdziwieniem, nie rozumiejąc, co też Kicia i Sir Last robią stojąc przy drodze. Ostatecznie przygnieceni sytuacją, kurzem i upałem Kicia R. i Sir Last wsiadają do płatnego minivanu. Kierowca nie zdejmuje ręki z klaksonu i nogi z gazu. Tuk tuki, rowerzyści, piesi uciekają mu w ostatnich chwilach z drogi. Tylko raz kierowca nie do końca wyrabia się przed większą ciężarówką; uśmiecha się wtedy nerwowo. Gdyby tylko Kicia znała khmerski, chętnie, by Panu powiedziała prawdę (‘Proszę Pana, to nie ambulans! Pan prowadzi mały, rozklekotany busik od celu do celu, do cholery.’). A potem szybki wyskok z minivanu i wskok na skuter w azjatyckim stylu (Kicia R., Sir Last, Kierowca, Dwa Plecaki). Po drodze zatrzymują się kilka razy, aby ostudzić przegrzany silnik.
I tak oto Kicia R. i Sir Last dojeżdżają do Kep. A tam to już wszystko popieprzone.
W niewielkim miasteczku Kep Kicia R. próbuje po raz pierwszy w życiu świeżego pieprzu, takiego zielonego, jeszcze na gałązce. Poza tym Kep zdaje się być opustoszały, tylko lokalna turystyka pełną parą. Wszędzie porozrzucane śmieci, szczególnie wzdłuż wybrzeża.
Któregoś dnia Kicia R. i Sir Last idą na krabowy targ, który wygląda jakby był jedynie bazarkiem dla lokalnych mieszkańców. Cóż za pułapka! Sprzedawcy ukryci pod coca-cola parasolami, wyposażeni w starą wagę zachęcają do zakupu krewetek, mątw, ośmiornic, płaszczek i krabów. Szczególnie te ostatnie są tu traktowane jako cel najdoskonalszy. Na życzenie klienta sprzedawczyni schodzi po drabince z pomostu do wody i wyciąga z dna klatkę, w której są pożądanego rozmiaru kraby. Zwierzęta te mają już wcześniej powiązane sznurkiem szczypce, tak aby klienci mogli sobie towar dobrze pooglądać i podotykać (?!) przed zakupem. Po udanym targowaniu i zakupie klient z kilogramami krabów czy też krewetek podchodzi do jednej z rozsianych wokół pań, posiadaczek palenisk. Panie te, za niewielką opłatą przyrządzają z zakupionych owoców morza danie, pełne świeżego, zielonego pieprzu (region ten właśnie z owego słynie). A klienci to przede wszystkim turyści. Kicia R. nasłuchuje: Wietnamczycy, Chińczycy, Amerykanie, Hiszpanie, Francuzi (co Wy na to, Czerwoni Khmerzy?). Z rzadka ktoś z lokalnych mieszkańców zakupuje towar do jednej z pobliskich restauracji. Całość wzbudza w Kici R. gamę mieszanych uczuć.
Tego samego dnia Kicia R. i Sir Last odkrywają również French Era Ghost Town. Ryneczek, jak w każdym miasteczku zbudowany na planie prostokątu, z pasem zieleni pośrodku. Zamiast ratusza – pagoda wokół której trwa samopas białych krów. I to właśnie one są jedynym znakiem życia w okolicy. Dookoła jest sporo opuszczonych, francuskich willi (eh, Ci Czerwoni Khmerzy!). Zarośnięte przez dziką azjatycką przyrodę. obecnie w stanie rozpadu, lecz widać, że stanowiły kiedyś wspaniałą, kolonialną architekturę. Niektóre są dziś zasquatowane; Kicia R. obserwuje, że nawet przez całe, biedne khmerskie rodziny.
W pewnym momencie Kicia R. zauważa zupełnie wyróżniający się na tle innych wysoki budynek. Jest ogromny, a u jego szczytu zataczają nieregularne koła liczne małe ptaki (jaskółki!). Budynek ma tylko jedno okienko, tuż przy krawędzi dachu i to właśnie z niego wypływa na zewnątrz donośne echo ptasiego świergotu. Kicia R. już wie, że to farma ptasich gniazd. Szczególny rarytas dla Chińczyków, którzy wierzą, że spożycie ptasiego gniazda (w formie chociażby zupy) wzmacnia odporność, witalność, regeneruje komórki oraz poprawia pracę serca. Taka to azjatycka kuchnia, w której je się nie tylko zwierzęta, ale również ich sklecone ze śliny domy.
Udostępnij ten post
Twitter
Google+
Facebook
Reddit
LinkedIn
StumbleUpon
Pinterest
Email